Dwurnik. Bez tabu
To, że ouvre malarza po śmierci się nie zmienia, nie dziwi nikogo. Podobnie nie dziwi, że nie zmienia się opinia o jego twórczości. Wszystko zostało zobaczone, rozpoznane, ustalone, policzone. Matejko malował to i tak, Siemiradzki tamto i owak, Malczewski podobno zupełnie inaczej, ale jakoś tak, a Sasnal wiadomo – maluje tak. Tak, tak, stukają kolejne oczywistości, brzęczą, sypią się z wielu stron, wystarczy je zgarnąć na jedną internetową pryzmę i doskonale nadają się jako podsypka dla wygody klientów, marszandów, galerzystów, specjalistów, wszystkich krążących w zadumie i z żywym zainteresowaniem po dzisiejszym, wygodnie zaprojektowanym, otwartym rynku sztuki.
Skoro to prace Edwarda Dwurnika są przyczyną ustalania w słowach: co i dlaczego widać na jego rysunkach i grafikach, trzeba choć spróbować to wszystko wywrócić i to tak, żeby już wywrócone nadal było wyraźnie widoczne w kadrze, żeby wkurzało, przeszkadzało, rozpraszało. Żeby walało się jak – trwalsze od bladych idei – dyrdymały i androny, które Dwurnik starał się starannie obrysować. Najlepiej wychodziło mu z architekturą, podobnie jak Nikiforowi Krynickiemu, którym był co najmniej od 1965 roku zafascynowany. Szybko ta kłująca w oczy nadmierność nieistotnych detali opanowała też poza architektoniczne elementy świata: ludzi, zwierzęta, maszyny, zawzięcie rywalizujące nie wiadomo o co (domyślamy się natychmiast, że o wszystko i wcale nas to już nie dziwi). Zmieniła się w styl, w manierę, potem w żyłę złota, pasmo sukcesów, obiekt podróbek i zarazem pomniejszających kpin. Gładko poszło, choć perspektywa pamięci o „rynkowym sukcesie Dwurnika” mocno skraca pierwszy etap, od połowy lat sześćdziesiątych po połowę osiemdziesiątych. Mniej więcej wtedy, w upiornym kacu po stanie wojennym, w patetycznym i wzniosłym cieniu „sztuki z kruchty”, do oczu ogółu dotarło to, co Dwurnik rejestrował od lat. Zbiorowa świadomość, dopiero doprowadzona na skraj rozpaczy, do nieuniknionej konfrontacji, zaczyna zwracać uwagę na symptomy pokazywane od dawna przez artystów.
Nadal pewne skojarzenia, pewne zestawiania, choć może i trafne, są wykluczone. Nie sposób przecież napisać, że urodzony w 1943 r. Edward Dwurnik – syn naczelnika MO w Dąbrówce pod Radzyminem (od 1944), w Radzyminie, Mławie, Grójcu, Józefowie, potem już rzemieślnika z branży metalowej w Międzylesiu – od lat dziecinnych nosił w oku „szkło bolesne, obraz dni…”, że nikt mu tego szkła z oka nie wyjął. No, nie sposób napisać. Co to, to nie. Nie aż tak. Są granice. Choć czas się zgadza, wiersz Baczyńskiego został napisany w czerwcu 1943 roku.
Kiedy czyta się barwne – jak to u Dwurnika – wspomnienie o tym, jak zasłaniała się nim, trzymanym na ręku kilkulatkiem, ich niemiecka służąca, broniąc się przez Rosjanami (z orderami), to chcąc opisać z okulistyczną precyzją cyrkulacje traumy zaraz po wojnie, trzeba by raz jeszcze rozpocząć narodową dyskusje. Kto ma na to ochotę w 2023 roku? Było, minęło. Na wyraźne i niejasne traumy najlepsza jest sztuka, nawet tak kostropata.
W latach 80. z pewnością Dwurnik niczego nie bojkotował. Przeciwnie, malował pracowicie, robił wystawy w „reżimowych” BWA i to jest najżywszy do dziś kontekst jego kontrowersyjności. Kontekst, który sam stał się obrazem równie intensywnym jak inne prace malarza. Za to, od samego niemal świtu pracowitej dekady transformacji po 1989 roku, niespodziewanie z traumatyczno-rynkowych powodów okazało się, że ten i ów takie brzydkie, „szczere do bólu” obrazy-blizny chce mieć na własność.
Potem było już słodko, bogato, z podmalówką z jadowitej żółci (żółcieni, jak mówili koloryści uczący w warszawskiej ASP). Ciekawe, że Dwurnik-malarz długo te uwagi o używaniu żółci ponawiał: „Zawsze to Poli powtarzam. Żółcień też jest bardzo zdradliwy, podobnie jak pomarańcz. (…) Dlatego u niedzielnych artystów zachody słońca są takie kiczowate. Nie dość, że temat zdradliwy, to jeszcze te trudne kolory, mało kto potrafi z tego wybrnąć. Nikifor potrafił, malował piękne zachody, bardzo subtelne, świetliste z różnymi niuansami różu. Ja sam bardzo kochałem malować zachody słońca”[1].
Ilość żółci (żółcienia), tej malarskiej i tej metaforycznej, łatwo można samemu sprawdzić chodząc po wystawie. Proponuję w czasie takiego spaceru przez mentalny pejzaż „tej ziemi”, rozglądać się za czymś bardziej sensualnym, bliższym pamięci indywidualnej. I ci, którzy kochają dwurniki i ci, którzy ich nie cierpią, nie odstępując na milimetr od swych zapatrywań mogą poszukać w pamięci lub wyobraźni zapachu. Jak pachną sceny z tych prac? Co, poza ciężką, przytłaczającą wonią tłumów, jeszcze da się wyczuć? Wodę kolońską Przemysławkę, czy raczej Brutal? Bułgarski olejek różany, perfumy Pani Walewska, czy perfumy Być może? Kiszoną kapustę, smar, wódkę, niewyraźną woń brudnych szmat? Historyczna przeszłość może i tak pachnie. To, co widać na obrazach Dwurnika niesie jeszcze coś mniej określonego: powiew świeżego picu, oleisty zapach kłamstw z trybuny i ekranu, fetor nieokreślonego lęku, który sprawia, że psy zaczynają wyć i kręcić się w kółko. Może tego zabraknąć w archiwalnie udokumentowanej rekonstrukcji polskiej historii i nikt niczego nie zauważy. Takie smugi z przeszłości wyczuć można tylko na dobrze wymyślonych obrazach. Dlatego nawet brzydkie obrazy są ważniejsze od schludnych archiwów.
Wróćmy do początkowego zamiaru i spróbować potrząsnąć stereotypem. Poszukajmy antytezy, postaci jak najdalszej od Dwurnika, oczywiście wśród nieźle malujących. Roman Opałka odpada, choć zabawne jest rozpoznanie w Dwurniku Opałki à rebours dla mas pracujących i nowej klasy średniej. Zapał i konsekwencje w codziennym stawianiu znaczków na powierzchni kartki czy płótna mieli podobny, wymyślili się równie radykalnie i w podobnym czasie. Nowosielski? Jerzy Nowosielski, malarz ikon, sacrum i mistycznych mroków wydaje się być figurą dostatecznie daleką od skojarzeń opisujących Dwurnika. Gdzie Rzym, a gdzie Krym.
No to zamieńmy opisy. Nowosielski maluje sacrum, ale maluje je zaskakująco ciemno. W ikonografii ortodoksyjnej nie ma scen drogi krzyżowej. A Nowosielski robi z tego niemal znak rozpoznawczy. Męczyło go niezrozumiałe, także z perspektywy religijnej, powszechne okrucieństwo wobec ludzi, zwierząt. Nawiedzały Nowosielskiego obrazy ciała ciemnego sarx, fragmentów ciała anonimowych, wręcz bezpańskich. Malował Nowosielski spojrzenia napięte jak postronki, biegnące po skosie, przecinające. Wiele z obrazów Nowosielskiego (także tych abstrakcyjnych) można nazwać obrazami misterium, ale co to właściwie znaczy? Czy nie są to obrazy pokazujące niedostępność Absolutu, nieuchwytność łaski. Czy wiele trzeba zmienić w takim opisie, by pasował do obrazów Dwurnika? Krzyże pojawiają się na nich niemal równie często. Sacrum to słowo zaskakująco pojemne. Prócz jego rozmodlonych i pachnących kadzidłem odmian są i takie, które pachną chlorem, gaszonym wapnem, błotem, głupim pośpiechem.
Ci, którzy z przyczyn dla nich samych nieznanych muszą takie tematy malować codziennie od nowa, męczą się i innych wokół, czort wie, po co. Deformują prostą codzienność, jakby wierzyli, że obraz może powstrzymać to, co i tak się w historii powtórzy. Skoro oglądamy takie obrazy, choć wcale nie jest to zajęcie bezproblemowe i odprężające, starajmy się robić to z dala od utartych opinii.
Czy można pomylić prace Nowosielskiego i Dwurnika? Nie. Czy można pomyśleć, że idąc w tak przeciwstawnych kierunkach znaleźli się zaskakująco blisko sacrum widzianego bez tabu? Można.
Chociaż raz spróbujmy popatrzeć na kolejne dwurniki nie jak na sceny programowo koślawe, groteskowe, komiksowe, przerysowane, ale jak na precyzyjne studium tożsamości kraju, w którym żyjemy. Ciekawe, gdzie nas takie wolne od tabu myślenie zaprowadzi.
[1] Małgorzata Czyńska, Moje królestwo. Rozmowa z Edwardem Dwurnikiem, Wołowiec 2016, s. 86.
Kurator wystawy dr Krzysztof Cichoń
Tekst został umieszczony w katalogu towarzyszącym wystawie „Edward Dwurnik. BEZ TABU” (27.01-5.03.2023).